Przedstawiamy państwu relację Andrzeja Życzkowskiego który wspólnie z podróżnikiem Ryszardem Pawłowskim i resztą ekipy wyruszył na wyprawę na Nanga Parbat: Rozbiliśmy obóz pierwszy w miejscu, w którym wszystkie wyprawy rozbijają obóz pierwszy. Kilka dni później lawina zniszczyła doszczętnie nasz obóz pierwszy. Ale po kolei.

 

Nanga Parbat, dziewiąty najwyższy szczyt świata, wznosi się w północno - wschodnim Pakistanie w wysuniętej najbardziej na zachód części łańcucha Wielkich Himalajów. Ten wyjątkowo odizolowany masyw od północy i zachodu otacza Indus.

Nanga Parbat to góra - legenda. Jej piękno oraz romantyczna, a zarazem tragiczna, historia pierwszych zdobywców działała na mnie (i działa) jak magnes. Pomysł zorganizowania wyprawy zrodził się w Ryśka i mojej głowie poprzedniego roku, w trakcie pobytu w bazie pod Broad Peak. Podróżując Karakorum Highway zawsze mijałem Nanga Parbat marząc w duchu, że dostanę kiedyś swoją szansę na tej górze.

I doczekałem się. Do składu ekspedycji dołączyli: Donatella Barbera, Grzesiek Borkowski, Piotrek Tomala, Rysiek Knapczyk, Marcin Jaskółka, Tomek Mucha i Sandro Luci oraz Rysiek Pawłowski (lider wyprawy). Za cel obraliśmy drogę Toniego Kinshofera i Anderla Mannhardta z 1962 r., wiodącą na lewo od głównego spiętrzenia zachodniej ściany Diamir. Różnica poziomów pomiędzy bazą a wierzchołkiem przekracza 4000 m.

Wyjazd zaczęliśmy od istnej sielanki. Na 3 dni urwałem się wraz z Ryśkiem do słynnej bazy Hermanna Buhla nieopodal prześlicznej, zielonej polany zwanej Fairy Meadow (Baśniowa Łąka) pod flanką Rakhiot. To stąd wszystkie przedwojenne wyprawy (nie licząc próby Mummery'ego z 1885 r.) atakowały Nanga Parbat. Dzięki naszemu wypadowi zaznałem odrobinę "letnich" wakacji, a ponadto ominęła nas wątpliwa przyjemność zakładania naszej bazy - przyszliśmy kilka dni później "na gotowe".
fot: patagonia.com.pl
Lawiny, czyli był sobie obóz pierwszy
Zanim dotarliśmy z liderem do base camp'u, obóz pierwszy został już postawiony.

Nasze kłopoty zaczęły się od wielkiej lawiny w kuluarze prowadzącym do tzw. Orlego Gniazda (6100 m), położonego powyżej jedynki. Masy śniegu zerwały kilkaset metrów lin poręczowych, założonych przez uczestników działającej kilka tygodni wcześniej ekspedycji Artura Hajzera. Jęzor lawiniska sięgał niemal do lodowca, znacznie poniżej jedynki. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasza sytuacja nie wygląda najlepiej, biorąc pod uwagę fakt, że ekipa wyprawy unifikacyjnej PZA zakładała poręczówki przez wiele dni, nie mogąc przedrzeć się w wyższe partie góry.

Rysiek, dwóch naszych tragarzy wysokościowych i ja załadowaliśmy do plecaków około 400 m lin i ruszyliśmy "do roboty". Praca była bardzo żmudna. W pierwszej części drogi wieszaliśmy liny, natomiast w wyższych partiach kuluaru walczyliśmy o każdy centymetr starych poręczówek, wyrywając albo wykuwając linę spod warstwy śniegu i lodu. Szczęśliwie udało nam się jednego dnia odtworzyć zabezpieczenie kuluaru.

Gdy wieczorem wróciłem do jedynki, Donatella podała mi kubek z herbatą. Nie zdążyłem nawet ust zamoczyć, gdy niespodziewanie masy ciężkiego śniegu porwały namiot Ryśka, a mój zabetonowały od strony wejścia. Staliśmy w tym czasie przyciśnięci plecami do skał, mogąc jednie bezsilnie obserwować skutki żywiołu. A konsekwencje były opłakane. Cały nasz sprzęt pozostawiony przed namiotami został pogrzebany pod metrową warstwą mokrej bryi. Ekwipunek z wnętrza mojego namiotu uratowaliśmy rozcinając tylną ścianę nożem. Resztę sprzętu pozostawiliśmy pod lawiniskiem z zamiarem odkopania w następnych dniach. Mimo zmęczenia musieliśmy na noc zejść do bazy. Nie opuszczało nas irytujące wrażenie, że cała nasza praca poszła na marne.

Na szczęście, podczas kolejnego wypadu do góry, okazało się, że poręczówki powyżej jedynki ocalały.
Nanga Parbat, fot: patagonia.com.pl
Trójka - tam i z powrotem
Mimo codziennych popołudniowych opadów deszczu, wyprawa nabrała rozpędu. Prognozy pogody, otrzymywane telefonicznie m.in. ze stacji meteorologicznej w Insbrucku, napawały nas pesymizmem - nad całą Azją Centralną kłębiły się chmury, z których miało padać, i padać, i padać...

Deszcz wypłukiwał kamienie i topił śnieg w kuluarze. Lawiny ponownie zmusiły nas do przeniesienia namiotów obozu pierwszego w bezpieczniejsze miejsce.

Kolejny problem pojawił się tuż przed obozem trzecim na wysokości 6700 m. Wyruszyłem z porterami w przekonaniu, iż pogoda pozwoli mi postawić namioty w trójce. Niestety, około kilkudziesięciu metrów od przewidywanego miejsca obozu, lina poręczowa znikała głęboko pod śniegiem, a mokra i mało związana z podłożem maź stwarzała poważne zagrożenie dla kontynuowania wspinaczki w tak stromym terenie bez jakiejkolwiek protekcji. Zostawiliśmy depozyt.

Nazajutrz Grzesiek z Piotrkiem zabrali ze sobą liny i dotarli do miejsca, w którym wydawało się, że poprzednie wyprawy rozbijały obóz trzeci. Na niewielkiej platformie usytuowanej pod granią sterczały spod śniegu strzępy potarganych materiałów starych namiotów. Obóz trzeci naszej wyprawy stał się faktem, co spotkało się z nieukrywaną radością członków całej ekspedycji. Chłopaki, zmęczeni długim przebywaniem na dużej wysokości, a z drugiej strony podbudowani sukcesem, zdecydowali o zejściu do base camp'u na zasłużoną rekonwalescencję. Wciąż był czas na powrót i podjęcie próby ataku szczytowego.

Następnego dnia wyszedłem do trójki wraz z Donatellą. Do namiotu dotarłem jednak samotnie. Włoszka miała kłopoty z aklimatyzacją, a jej niezwykle powolna wspinaczka budziła nasz nieukrywany niepokój. Ponadto ogarnęło mnie złe przeczucie, gdy zobaczyłem dwa przelatujące tuż koło namiotu kamole, które oderwały się z rumowiska skalnego usytuowanego nad naszym obozem. Po wielu godzinach oczekiwania zobaczyłem Donatellę w stanie absolutnego wyczerpania. Było dla mnie jasne, że pomimo jej zmęczenia musimy natychmiast ewakuować się na dół. Zjeżdżaliśmy poręczówkami do godziny 22.00. Następnie krótka drzemka w dwójce i przed świtem kontynuowaliśmy wycof kuluarem. Do bazy dotarliśmy przed południem. Donatella postanowiła niezwłocznie wrócić do Europy, nie czekając na koniec wyprawy.

Znowu się udało
Nie traciliśmy nadziei, ponieważ wciąż był czas na atak szczytowy.

W dnu mojego zejścia z Donatellą do bazy, Rysiek Knapczyk z Marcinem wystartowali do jedynki. Z uwagi na ograniczoną ilość miejsc w namiotach, postanowiliśmy wspinać się w odstępie jednodniowym - najpierw oni, następnie Grzesiek, Piotrek i ja. Nazajutrz akcja górska naszych kolegów została raptownie przerwana. W kuluarze Rysiek został uderzony kamieniem w udo, a uraz uniemożliwił mu kontynuowanie akcji górskiej. Zeszli do bazy, a my zostaliśmy sami z ostatnią już szansą na szczyt.

Do jedynki doszliśmy w deszczu, ale późnym wieczorem pogoda się poprawiła. Aby zminimalizować zagrożenie tym razem wcześniej niż zwykle wyruszyliśmy do Orlego Gniazda - pobudka o 2.00, wymarsz o 3.00 w nocy. Zastanawiała nas tylko niepokojąco wysoka temperatura jak na góry wysokie w środku nocy. Wspinając się kuluarem w pewnym momencie usłyszałem symptomatyczny szum osuwającej się w dół masy śniegu. Nie widzieliśmy jej w ciemnościach, co potęgowało tylko nasz lęk. Nie czekając na to, co ujrzymy, pędem, faktycznie huśtając się na linie poręczowej, odbiliśmy ile się tylko dało trawersem w prawo w kierunku skał. Lawina przeszła obok nas.

Nie był to jednak koniec naszych problemów. Nagle o świcie dotarł do nas przerażający huk. Zrozumieliśmy, że tym razem sytuacja jest naprawdę groźna - oderwała się cała skalna ścianka u wylotu kuluaru. W naszym kierunku, jak deszcz meteorytów, leciała lawina kamienna. Niektóre kamole turlały się dnem rynny, inne koziołkowały, jeszcze inne fruwały nad naszymi głowami. W sekundzie podjęliśmy instynktowną decyzję, która już kilkadziesiąt minut wcześniej uratowała nas przez lawiną śnieżną - błyskawicznie rzuciliśmy się w prawo na skałkę, kuląc się za plecakami z nadzieją, że znowu się uda. Odłamek skały walnął w mój plecak, w którym miałem schowany aparat fotograficzny. Jak się później okazało, uderzenie było tak silne, że z lustrzanki nie było co zbierać - obiektyw jak odrąbany siekierą, korpus i gip strzaskany, a - co najgorsze - karta pamięci, ukryta przecież głęboko w aparacie - wgnieciona. Utraciłem wszystkie zdjęcia. Ale znowu się udało.

Tego dnia pobiliśmy rekord w dotarciu do obozu drugiego - 5 godz. i 20 min. Ze strachu raczej. O 8.30 zameldowałem przez radio liderowi, że jesteśmy cali i zdrowi w dwójce.
fot: patagonia.com.pl
A miało być tak pięknie...
I znowu zaczęło lać. Pogoda zupełnie siadła. Wydawało nam się zupełną abstrakcją, żeby na wysokości przekraczającej 6000 m padał deszcz zamiast śniegu. A jednak. Leżeliśmy w namiotach nasłuchując nieustające trzaski spadających w pobliżu lawin kamiennych. Po zmroku kawał skały uderzył w mój namiot i resztę nocy przeleżałem w kasku na głowie, nie mogąc zmrużyć oka. Następny dzionek był analogiczny, podjęliśmy więc decyzję, aby dać pogodzie jeszcze jeden dzień szansy. Ponieważ termin karawany powrotnej zbliżał się już nieubłaganie, kolejnego poranka zdecydowaliśmy wyruszyć do trójki bez względu na warunki. W najgorszym wypadku ktoś przecież musiał zlikwidować obóz. W trakcie wspinaczki coraz silniej wiało, a widoczność spadła do kilkunastu metrów. Po kilku godzinach ujrzeliśmy nasz samotny namiocik - doszczętnie zmieciony przez lawinę. Maszty połamane, wszystkie ściany poprzebijane kamieniami. We wnętrzu naszego jedynego potencjalnego schronienia zalegał śnieg. Ręce nam opadły. Zdaliśmy sobie sprawę, że to już koniec.

Odwrót do bazy stał się problematyczny. Przez ostatnie dwa dni załamania pogody lawiny znowu zerwały poręczówki - tym razem w górnej, najbardziej stromej części kuluaru. Na szczęście zabrałem ze sobą z dwójki kawałek cienkiej linki (tak na wszelki wypadek). Wszelki wypadek nastąpił. Dzięki niej, oraz dzięki odzyskiwanym po drodze kawałkom pociętych lin poręczowych, które wiązaliśmy ze sobą, dotarliśmy szczęśliwie do obozu pierwszego, a stamtąd do bazy.

Epilog
Nasz powrót do cywilizacji okazał się nie mniejszym przeżyciem niż sama wspinaczka. W trakcie wędrówki z karawaną powoli docierał do nas ogrom zniszczeń spowodowanych ciągłymi opadami atmosferycznymi - głębokie wyrwy w ziemi, połamane drzewa, zalegające błoto. Ulewy zerwały most w wiosce Sair Bunnar, położonej o dzień drogi poniżej naszej bazy. Specjalnie dla nas mieszkańcy zbudowali nad rwącym potokiem prowizoryczną kładkę, za którą to usługę musieliśmy oczywiście zapłacić. Prawdziwy dramat wydarzył się 5 dni wcześniej w Downjal - miejscu, skąd startuje trekking pod Nanga Parbat. Osuwająca się ziemia zasypała całą osadę, grzebiąc 52 osoby. Karakorum Highway okazała się zupełnie nieprzejezdna - wracaliśmy do Islamabadu samochodami terenowymi okrężną górską drogą przez miasteczko Navar.

Dopiero po dotarciu do hotelu w stolicy dowiedzieliśmy się o rozmiarze tragedii spowodowanej w Pakistanie przez ulewne deszcze. Pod wodą znalazła się niemal jedna czwarta jego terytorium. Powódź dotknęła 20 mln Pakistańczyków i kilka prowincji tego kraju. Życie straciło kilka tysięcy ludzi. Większość dróg i mostów na obszarach dotkniętych powodzią nie istnieje.

A wszystko przez monsun. Normalnie monsuny letnie powodują zawsze niewielkie wylewy rzek, wykorzystywane zresztą przez rolnictwo. Teraz jednak deszcz, który miał padać przez trzy miesiące pory deszczowej, spadł w ciągu zaledwie tygodnia. Indus nie poradził sobie z taką ilością wody i rzeka wylała na niespotykaną skalę. Nie jest to do końca zrozumiałe nawet dla specjalistów od badań atmosfery. Przypuszcza się jednak, iż pogodowe anomalie nad Pakistanem to efekt głębszych zmian klimatycznych, z jakimi mamy do czynienia w ostatnich latach.

W księgarni w Islamabadzie znalazłem na jednym z regałów album ze zdjęciami Steve'a McCurry pt. "Monsoon". Najbardziej znany fotograf National Geographic przez ponad rok zbierał materiał zdjęciowy podróżując po Indiach, Nepalu, Bangladeszu, Indonezji, Zachodniej Afryce. Nie ma w jego książce ani jednej fotografii z Pakistanu.


Andrzej Życzkowski "Jędrek"